Innego końca świata nie będzie
Wywiad z Anną Zadrożyńską
Anna Zadrożyńska: Uczyłam się historii, to była groza. Właściwie do tej pory jestem niedouczona, chociaż chyba nie powinnam się do tego przyznawać, ale etnografowie, jak to przez pół wieku konstatowałam, mają dość dziwny stosunek do historii: wielu jej nie zna. Oczywiście był jeden ewidentny znakomity wyjątek – Ludwik Stomma. Jego praca na egzaminie wstępnym to bogata faktografia i synteza. Nakreślił graf genezy II wojny światowej, schemat zależności i konfliktów przed jej wybuchem. I to by wystarczyło. Mógł nic nie napisać. Ale napisał.
A więc poszłam na egzamin, zdałam i z braku miejsc mnie nie przyjęto. I słusznie. Natomiast przyjęto mnie (z tzw. odwołania) na etnografię. Zadecydował o tym prof. Witold Dynowski, szef ówczesnej Katedry. Moja ciotka, która pracowała na uniwersytecie w dziale gospodarczym, powiedziała, żebym napisała odwołanie. To napisałam. I tu się zaczyna moja kariera. Ponieważ do dokumentów miałam przyczepione zdjęcie, ładne zdjęcie, bo jak człowiek ma dwadzieścia lat, to wygląda ładnie, jest fotogeniczny, jak każdy inny człowiek. I profesor Dynowski – wrażliwy esteta, nie bacząc na to, czy ja mam dwójki, trójki, czy cokolwiek, spojrzał na zdjęcie i mówi: „Biorę ją”. I wziął. Okazało się, że wtedy na etnografię przyjęto sześć osób. Nie miałam pojęcia, co to jest ta etnografia. Jak się tylko dowiedziałam, że się na nią dostałam, to pierwsze, co zrobiłam, to poszłam do biblioteki, żeby przeczytać w encyklopedii co to jest. Przecież nie wiedziałam, co to jest etnografia. To był taki margines humanistyki, że w ogóle dotąd to nie wchodziło w rachubę. Zajmowałam się „kulturą wielką”, skąd mogłam cokolwiek wiedzieć np. o Oskarze Kolbergu? Ale okazało się, że cały życiorys, wszystko, co robiłam, czego poszukiwałam, to złożyło się na konieczne doświadczenie wstępne do studiów etnograficznych. Wszystkie osobiste i naukowe zdarzenia doznały rekonstrukcji i nabrały w tych studiach sensu.