Życie codzienne w Japonii (wystawa), Manggha
Origami z pluszowej ryby
Jako zwiedzacze zdetronizowaliśmy kurioza w gabinetach osobliwości. Postawiliśmy na autentyczność. Ruch turystyczny wypuścił w świat rzesze obserwatorów codzienności. Ale okazało się, że ich punkty docelowe wciąż pozostają niezgłębione . Turysta nie umie przeniknąć do zwyczajnego biegu życia mieszkańców z dala od plaż i kurortów. Ukryta codzienność stała się dziś więc jednym z popularnych tematów nie tylko w „National Geographic” i Discovery, lecz również w muzeach. Krakowska Manggha podjęła próbę eksplorowania go, organizując wystawę połączoną z cyklem wykładów Życie codzienne w Japonii. Wykłady zaczęły się 2.03.2011, potrwają do 1.06.2011 , a tych kilka słów dotyczy jedynie ekspozycji obejrzanej w pewną chłodną sobotę – bez przewodnika przez zwyczajnego odwiedzającego, czyli tak, jak ogląda ją większość ludzi.
Wystawę zwiedza się w ciągu okrężnie rozmieszczonych niewielkich sekcji (zwykle przestrzeń ekspozycji stałej). Po zdjęciu butów, pochyliwszy głowę, wchodzi się na ścieżkę ułożoną z mat tatami, wzdłuż której czekają kolejne atrakcje: zabawki, kulinaria, wnętrze pokoju, origami, kimona, kamienny ogródek itp. Część przedmiotów spoczywa w gablotach, część przeznaczono do interakcji: można zasiąść w krzesełku przy stole i wziąć gazetę ze stojaka, przymierzyć kimono albo ułożyć origami. Koncepcja wystawy zakłada też przechodzenie między strefami pór roku. Dowiedziałem się z radia Kraków, gdzie odbywała się promocyjna rozmowa ze współautorką wystawy, że rytm życia Japończyków jest mocniej związany z rytmem rocznym niż nasz, a zdjęcie butów przed wejściem to gest wykonywany u drzwi japońskiego domu – zaznaczenie wkroczenia w strefę prywatną.
Brzmi bardzo ciekawie i nowocześnie, gdy się o tym opowiada w radiu lub pisze w dodatku do „Gazety Wyborczej”. W rzeczywistości ekspozycja znajduje się w zagubionej przestrzeni i ogląda się ją tak, jakby jeszcze do końca jej nie ustawiono lub już częściowo rozmontowano. To efekt rozminięcia się ambitnych koncepcji muzealników z możliwościami czy umiejętnościami realizacyjnymi. A problem zwiastuje już plan wystawy: duży, piękny folder z pomocnymi ideogramami i kolorowymi strefami, który wygląda bardzo paradnie, ale ciężko się w nim połapać.
Po pierwsze, wystawa jest zwyczajnie uboga w eksponaty. Jej skąpość mogłyby uzupełnić projekcje filmów czy zdjęć, ale na jedynym telewizorze wyświetlana jest ni to reklama Japonii, ni to kampowy skecz. Po drugie, ekspozycja jest niejasna i nie zbliża się zanadto do tytułowego tematu życia codziennego. Obiekty i atrakcje interaktywne pozbawione są nie tylko kontekstu, ale nawet opisów. Być może zamierzenie było takie, by pokazywać zamiast zanudzać słowotokiem. Problem w tym, że ostatecznie widz staje wobec pytań, na które nie otrzymuje odpowiedzi. Są to pytania o kontekst, czas. Przedstawione w gablocie gry planszowe sprawiają wrażenie starodawnych. Czy dzisiaj także ktoś w nie gra, kiedy oderwie się od Playstation? W części kulinarnej leżą pluszowe imitacje składników sushi, które można samemu komponować i zwijać. Czy taka zabawka służy japońskim dzieciom do nauki robienia sushi, czy to pomysł zrodzony w gabinetach Mangghi? Przy stolikach obok modelu kamiennego ogrodu leżą foremki ze żwirkiem, w którym można własnoręcznie stworzyć minimakietę takiego ogrodu. Czy Japończycy też z nich korzystają, czy znów jest to interaktywna inwencja muzealników? Przy każdej rzeczy nasuwają się pytania o datę: czy mam do czynienia z historią, czy żywą Japonią dziś? Gry planszowe, kwieciste kimono (czy nosi się je obecnie? na ulicy, w czasie imprez, jako szlafrok?) oraz instrument koto odnoszą widza raczej do historii, ale pies-robot, przykładowe zakupy żywieniowe i gazety z 2003 r. wskazują na ambicję ogarnięcia szerszej chronologii. Właściwie nawet na temat tego wyświechtanego origami chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej i lepiej umieścił je w kontekście kulturowym Japonii, zestawił z europejskim przedsądem origami=zabawa=dzieci czy wpisał w szerszy pejzaż życia, kształcenia, świętowania. Tu mogę sobie tylko ten japonistyczny wystawowy samograj według instrukcji własnoręcznie poskładać i przeczytać, że w Japonii używa(ło?) się do tego celu fantazyjnie zdobionych kart.
Przy wyjściu zaskakuje niepasująca do niczego współczesna seria plakatów japońskiego grafika, a konfuzję pogłębiają jeszcze XVIII- i XIX-wieczne obrazy w gablotach. Doprawdy nie sądzę, by podobne wisiały w domach, czy to dziś, czy dawniej, chyba że w tych najbogatszych. Ale wówczas czyją codzienność oglądam? Poza nieczytelną chronologią pojawiają się bowiem jeszcze dwa zasadnicze pytania: o umiejscowienie rzeczy w stratyfikacji społecznej oraz cyklu rocznym, czyli: kto tego używał – biedak, mieszczanin, arystokrata? – i czy tylko od święta, czy może na co dzień.
I wreszcie motyw pór roku, który miał być wątkiem przewodnim czy spoiwem całej koncepcji, właściwie nigdzie nie daje się zauważyć.
Wszystko to właściwie upewnia widza, że ma do czynienia z ekspozycją wybrakowaną, zmontowaną pospiesznie czy też może na zasadzie kompromisów między różnymi pomysłami bądź wypełniania braków atrakcjami dziwnymi (pluszowe sushi) albo banalnymi (origami).
Niewykluczone, że z przewodnikiem, który dobrze rozumie koncepcję wystawy i potrafi ją obronić wobec zwiedzającej grupy, rozsiane po sali tropy układają się w nieodparty wzór. Niestety rozmywa się on jednak w oczach zwyczajnego widza.
Na plus należy policzyć staranność projektu: gabloty, które nie przesłaniają obiektów, łagodne światło, cichą muzykę i miłe, nieintruzyjne osoby w obsłudze. To wcale nie tak mało, wziąwszy pod uwagę, że niektóre eksponaty jednak mogą na chwilę zwiedzającego zatrzymać. Lecz mimo wszystko zbyt mało jak na wystawę za horrendalne 15 złotych. W sumie temat ekspozycji jest nośny i ważny, ale zmarnowany. Być może towarzyszący jej cykl wykładów, przy którym pojawiają się nazwiska ważnych akademików i interesujące tytuły spotkań, udowadnia, że Manggha potrafi lepiej debatować na temat codzienności niż zajmować się jej eksponowaniem.
PS Ponieważ Manggha wynajęła część przestrzeni na konferencję, dowiedziałem się o istnieniu corocznego zjazdu stomatologów pod nazwą Dental Spaghetti.