Ze stolicy na prowincję. O wędrowaniu na Północ, historiach lokalnych i pamiętaniu

Wywiad z Markiem Stokowskim

28 maj 2015
Fragment

Marek Stokowski: Przez pierwsze miesiące po przyjeździe żyłem w oszołomieniu. Nie wiedziałem, że w Polsce są obszary z tak niesłychanym przemieszaniem kulturowym, z tak wyraźnymi napięciami i tragediami społecznymi. Siedząc w Warszawie, nie miałem pojęcia o mazurskiej i powiślańskiej akcji przesiedleńczej. Historie ludzi, którzy przed wojną walczyli tu o polskość, a po wojnie zostali zmuszeni do emigracji, stały się w dużej mierze inspiracją tomiku Dzień nad ciemną rzeką. Jedna trzecia tych wierszy to teksty o tym dramacie. O ludziach, którzy głosowali za przyłączeniem Powiśla do państwa polskiego podczas plebiscytu 11 lipca 1920 roku, którzy posyłali dzieci do polskich szkół, co było wówczas niemal heroizmem, którzy mieli portret marszałka Piłsudskiego na ścianie, a po wojnie byli traktowani jak „szwaby”. Celowo używam tego paskudnego słowa, żeby pokazać, jak bardzo ich tutaj tępiono, poniżano. Najpierw Sowieci, potem władza komunistyczna zabierała im wszystko. (...)

W latach PRL-u narzucano nam przekonanie, że „tu zawsze była Polska”. Teraz obija mi się o uszy, że „tu nigdy nie było Polski, a jak była Polska, to było dziadostwo”, co też jest absolutną nieprawdą. Gra, która się toczy od setek lat, polega na tym, że nasi sąsiedzi z obu stron starają się wmówić światu i nam, że nie zasługujemy na swoje państwo, bo Polacy są beznadziejni. Dochodzi do tego, że sami Polacy łapią się na myśleniu, że może lepiej byłoby dla tej ziemi, dla tego kawałka Europy, gdyby w tym miejscu były inne państwa, bo wtedy lepiej by się działo. Polacy mogliby tu ewentualnie sprzątać. Jak można się godzić na takie przerażające myślenie? (...)

Czasami używam sformułowania „Atlantyda Północy”, które jest stworzone przez Kazimierza Brakonieckiego. Może trochę w innym znaczeniu, bo on, o ile dobrze rozumiem jego intencje, zawęża je do czasu przed 1945 rokiem. „Atlantyda Północy” oznacza w tym ujęciu cywilizację niemiecką czy pruską, która została zniszczona przez czołgi sowieckie, a potem przez system komunistyczny. Według mnie ta metafora jest bardzo nośna. Ale dla mnie jest bardziej użyteczna w dużo szerszej perspektywie historycznej, bowiem spostrzegam nie jedną, a kilka Atlantyd między Wisłą a Niemnem. (...)

Nie mam wątpliwości, że długa tradycja i trwanie danej społeczności jest czymś bezcennym. Wtedy ludzie mogą czuć się zakorzenieni, solidarni ze sobą, oni wiedzą, skąd są, skąd idą, a jak się wie, skąd się idzie, to bardzo często łatwiej pojąć, dokąd się zmierza. To wszystko bardzo pomaga w życiu. Nawet jeżeli trafia się do innego świata, do wielkiego miasta albo za granicę, to dysponując mocnymi korzeniami kulturowymi, łatwiej jest zachowywać równowagę duchową. Tego typu rozważania dotyczą tych regionów Polski, które zachowały ciągłość tradycji. Na Powiślu i Żuławach tego właściwie nie ma.